powrót do tekstu

Nie wrócę na morze

Nawet w dzisiejszych czasach można spotkać żeglarzy, którzy po powrocie z rejsu "w trudnych warunkach", oświadczają, że nigdy więcej nie wybiorą się na morze. Każdy z nas na pewno się zetknął z takim przypadkiem a przynajmniej o nim słyszał. Powody bywają prozaiczne: choroba morska, fatalna pogoda, częste i uciążliwe prace pokładowe, względy towarzyskie, itd. W praktyce tylko nieliczni dotrzymują słowa, większość po pewnym okresie nabiera dystansu i okazuje się, że wspomniana deklaracja obowiązuje... do następnego rejsu, jako że pływamy przecież głównie dla przyjemności.

A co mówili żeglarze z XIX-wiecznych żaglowców, na których przyjemności było raczej niewiele a warunki życia nieporównywalne?
Tysiące mil przebytych w kilkumiesięcznych a czasem i kilkuletnich rejsach niewątpliwie zmieniały ich charaktery i uodporniały na niedogodności marynarskiego życia, ale nawet ci "ludzie z żelaza" przeważnie po powrocie z morza mówili, że to był ostatni raz.

Wiele morskich pieśni z tego okresu przestrzega przed pochopnym podejmowaniem decyzji o następnym wyjściu w morze. W niektórych, ostatnie zwrotki zawierają dobre rady doświadczonego marynarza, który zdecydowanie przedkłada spokojne życie na lądzie nad pływanie po morzach. Wymyślono nawet prosty sposób aby uniknąć pokusy żeglowania: po zejściu ze statku należy iść z wiosłem na ramieniu tak daleko wgłąb lądu, aż ktoś zapyta o ten dziwny przedmiot. Wtedy należy osiedlić się w tym miejscu. (Tę tradycyjną metodę proponował Tom Lewis w swej współczesnej pieśni "Marchin' Inland"). Chyba jednak niewielu marynarzy skorzystało z takich rad, większość przeważnie po zakończeniu rejsu wędrowała wgłąb... "sailortown", a stamtąd wkrótce z powrotem do portu w poszukiwaniu pracy i w końcu wracała na morze.

W takich przypadkach bardzo często wkraczali do akcji werbownicy. Proponowali oni spłukanemu żeglarzowi np. miesięczną zaliczkę na poczet następnego rejsu na konkretnym statku. Często taki delikwent był na statek dla pewności zabierany siłą, jako że "praktykanci" z firm werbunkowych bardzo starali się, żeby nie stracić dobrze płatnej roboty. Shanghai Brown (czy też Dixie, Jackie lub Rapper Brown) z Frisco - to postać znana z pieśni morskich, która istniała naprawdę. Podobno potrafił on wykorzystać śmierć swego ojca i sprzedać jego ciało jako zalanego "w trupa" marynarza za 90$ i uniknąć przy okazji kosztów pogrzebu. Przy takiej operatywności specjalistów, nie było problemów ze znalezieniem miejsca na statku i wkrótce wielu marynarzy harując pierwszy miesiąc prawie za darmo, przeklinała znów dzień swych urodzin i po raz kolejny padały hasła: "Nigdy więcej na morze".

Najbardziej znana pieśnią opisującą taki właśnie przypadek jest "Off to Sea Once More" (znana również jako "Go to Sea No More" lub "Shanghai Brown"). Stan Hugill twierdził, że powinna ona być znana każdemu żeglarzowi. Pochodzi z ok.1870 r. i była bardzo popularną pieśnią morską zarówno w Europie jak i w Stanach. Najprawdopodobniej wywodzi się z San Francisco i najpierw była śpiewana na statkach wielorybniczych pływających na łowiska w Cieśninie Beringa. Bardzo szybko dotarła także do Liverpoolu. Początkowo śpiewano ją w kubrykach ale po dodaniu mocnych refrenów: "No more, no more, we'll go to sea no more...", stała się popularną pieśnią pracy zespołowej przy pompach i kabestanach.

Polska wersja tej pieśni - "Nie wrócę na morze" powstała w 1986 r. i była jedna z piwerwszych pieśni "nowego repertuaru" zespołu. W przeciwieństwie do oryginału, ostatnia zwrotka zamiast dobrych rad jest powtórzeniem pierwszej.

Jerzy Rogacki

powrót do tekstu