Kącik prozy
To już piętnasty raz ("ŻAGLE" nr 5/1996)

     Konia z żaglem temu, kto przed piętnastu laty potrafiłby określić rozmiary zjawiska, obecnie powszechnie znanego pod nazwą "Shanties". Ci, którzy w październiku 1981 r. przeżyli trzy upojne noce w podziemiach krakowskiego MCK, mają prawo być dumni z faktu, iż byli świadkami narodzin największego festiwalu pieśni żeglarskiej na świecie. Były konkursy i spontaniczna zabawa, były też pełnokrwiste szanty w specjalnie przygotowanym programie, co nawiązywało do nazwy i w pełni ją uzasadniało.
     Gdzie jak gdzie, ale w Krakowie wiedzą najlepiej, że nie od razu taki festiwal zbudowano. Międzynarodowy charakter i zachwyt czołówki światowych szantymenów to dopiero rok 1987. Zaczęło się bardzo skromnie. Pomysł grupki zapaleńców z MKM "Szkwał" znalazł wyjątkowo podatny grunt i wyzwolił potrzebę integracji środowiska żeglarskiego. Przypomnę, że przed 81 r. próbowano wyodrębnić piosenki żeglarskie i nadać ogólnopolski charakter imprezom w Górkach Zachodnich (1977 i 1978 r.) i w Białymstoku (1979, 1980). Sacramento polskiej szanty przeniosło się jednak do Krakowa.
     W "przytulnych" pokojach i na korytarzach schroniska PTSM - przed, po, i zamiast festiwalowych koncertów - śpiewano przez trzy dni i noce non-stop. Z roku na rok zainteresowanie festiwalem rosło w zawrotnym tempie. Od stu kilkudziesięciu osób w pamiętnym roku 1981 do ponad 2000 cztery lata później. Znakomita sala "Rotundy" okazała się zbyt ciasna i z konieczności przeniesiono festiwal do największych, ale zupełnie nieprzystosowanych do imprez muzycznych hal "Wisły", a później "Korony". Konsekwencje tego faktu odczuwamy do dziś.
     Początkowo rozwój ilościowy szedł w parze ze wzrostem jakości, a system eliminacji i konkursów rzeczywiście stymulował ten rozwój. Z biegiem lat formuły konkursowe przestawały pasować do mocno już rozwiniętego festiwalu, a ich kolejne modyfikacje były źródłem wielu nieporozumień. Do spontanicznego ruchu powoli, ale stanowczo, wchodził profesjonalizm. Niestety w towarzystwie nieodstępujących go na krok muz - Chałtury i Komercji. Zrobiło się niebezpiecznie. Śpiewała już tylko publiczność, wykonawcy zaczęli wykonywać. Jury domagało się coraz ambitniejszych utworów, publiczność zaś nie nadążała za nowościami i najchętniej witała "hity" z lat ubiegłych. Konkurencja między czołowymi zespołami nie miała już sensu, każdy szedł swoją własną drogą. Niepokoił brak dopływu nowych talentów i zbyt komercyjne podejście niektórych znanych wykonawców. Po otarciu się o wspomniane rafy i mielizny festiwal wypłynął na szerokie wody w 1987 r. Był to rok przełomowy. Zaproszenie kilkudziesięcioosobowej czołówki zagranicznej, ze Stanem Hugillem na czele, spowodowało ożywienie imprezy. Polskie i angielskie wersje szant rozbrzmiewały dwutysięcznym chórem w sali "Korony". Przychylne recenzje znawców poszły daleko w świat i zaowocowały wizytami sporej grupy zagranicznych wykonawców w latach następnych. Wypadałoby się bardzo cieszyć i... tak trzymać!
     Po latach tłustych przeważnie zdarzają się chudsze. Stare problemy wróciły i coraz bardziej dał się odczuć brak pieniędzy, niezbędnych do zapewnienia właściwej oprawy "Shanties". Wielu fanów żeglarskiej piosenki czekało z niecierpliwością na XV Jubileuszowy Festiwal i spodziewało się, że nastąpi przełom. Przełom jednak nie nastąpił. Był to po prostu XV festiwal, pełen kompromisów. Na pewno był wielki (8000 widzów). Czy był międzynarodowy? W pewnym sensie tak. Z zagranicznych gości zaproszono jedynie duet "Irish Stew" i zespół "Tientooners" z Niderlandów, grupę "Forebitters" z Danii, Simona Spaldinga z USA i kapelę "Great Big Sea" z Nowej Funlandii.
     To stanowczo za mało, zwłaszcza, że nie było ani jedynej grupy brytyjskiej, śpiewającej w tradycyjnym stylu. Podobno wobec braku środków finansowych postanowiono to zrekompensować większą ilością polskich wykonawców. Być może narażę się lokalnym patriotom, ale uważam, że na międzynarodowym festiwalu nie powinny mieć miejsca takie przetargi, a niektórzy krajowi wykonawcy niekoniecznie muszą brać udział w tej imprezie.
     Obchody rozpoczęły się już 22.02. w sali "Rotundy" kameralnym koncertem jubileuszowym. W założeniu miał to być koncert wspomnień z udziałem wszystkich tych, którzy wywarli wpływ na kształ artystyczny festiwalu. Zabrakło jednak "Yogiego", "Pestki", Ani Sojki i kilku innych osób, a w programie za dużo było piosenek z ostatnich kilku lat. Niewiele też powiedziano o tych, którzy odeszli na wieczną wachtę (Tomek Opoka, Halina Stefanowska, Szymek Józwa, Janusz Sikorski, Jurek Fijka ciągle żyją w naszej pamięci). Wierzę jednak, że reżyser koncertu, niestrudzony animator ruchu szantowego Marek Siurawski chciał dobrze. Koncert był w całości rejestrowany przez telewizję, na szczęście nie na żywo, jest więc nadzieja, że po raz pierwszy będzie profesjonalny materiał z festiwalu. W ostatnich latach "reportaże" TV były przykładem antyreklamy organizatorów, wykonawców, realizatorów i operatorów.
     W tym roku próbowano połączyć promocję nowości z kompleksowymi programami artystycznymi, jako że formuła recitali podobno się nie sprawdziła. Koncert inauguracyjny rozpoczął się przewrotnie od "Rzuć ją Johnny" (zakończenie rejsu) i przeniósł wszystkich do tawerny. Pomysł wielokrotnie sprawdzony na innych imprezach miał szanse powodzenia nawet w "Koronie". Przedstawili się prawie wszyscy wykonawcy, oprócz tych, którzy brali udział w następnym koncercie, zwanym nie wiadomo czemu "Szantowisko". To kolejny kompromis, a raczej nieporozumienie. Wbrew nazwie był to koncert bardziej rockowy niż folkowy, a już na pewno nie szantowy. Symbioza piosenki żeglarskiej z muzyką folk sprawdziła się na razie w Żorach i we Wrocławiu. Nie ma żadnych racjonalnych powodów, żeby takie koncerty odbywały się w ramach festiwalu "Shanties' (tylko 20% ankietowanych jest odmiennego zdania).
     Koncert dla dzieci od kilku już lat jest jednym ze stałych punktów programu. Zmonopolizował go bard piosenki "szuwarowo-bagiennej" Mirek Kowalewski wraz ze swoim zespołem. To dobrze, że już nie męczą dzieci widokiem innych szantymenów, biorących aktywny udział w "imprezach towarzyszących" poprzedniej nocy. Dzieci były zadowolone, a oto przecież chodzi. Jak podrosną, same zdecydują, jakie piosenki będą śpiewać i czy rzeczywiście muszą to robić. Wspomniany wyżej "Kowal" prowadzi również to, co lubi najbardziej, czyli koncert piosenek mazurskich i innych współczesnych. Nurt ten jest nieodłącznym elementem prawie każdego festiwalu żeglarskiego. Jego duża popularność powinna jednak skłonić animatorów tego zjawiska do przeprowadzenia dokładniejszej selekcji. W tej dziedzinie najłatwiej zejść do poziomu disco-polo, zwłaszcza że rozbawiona publiczność jest skłonna zaakceptować wszystko, co dociera do niej z estrady.
     Wbrew zapowiedziom organizatorów i zapotrzebowaniu dużej części publiczności (potwierdzają to ankiety), wcale nie było więcej tradycyjnej pieśni morskiej. Przypomnę, że gatunek ten był kiedyś bardzo mocnym punktem "Shanties". Ponad 20 zespołów i solistów brało udział w koncercie "20.000 mil żeglugi" - reżyserowanym przez "Ryczące Dwudziestki". Kolejny kompromis. W tak licznym gronie na scenie "Korony", nie da się zrobić profesjonalnego programu bez choćby kilku niezbędnych prób. Jednak zgodnie z zasadą "show must go on" koncert się odbył... i nawet podobał się publiczności. Duża liczba "podmiotów wykonawczych" i niekwestionowany talent "Dwudziestek", często zmieniających swe estradowe "image" - zrobiły swoje.
     Niedzielne koncerty finałowe odbyły się zgodnie z tradycją. Nad spragnioną igrzysk publicznością dzielnie panował doświadczony estradowiec - Krzysztof Stachowski. Sądzę, że gdyby spróbował żeglarstwa i poznał trochę więcej historii festiwalu mógłby być jeszcze bardziej wiarygodną osobowością. Celowo nie komentuję nagród, ich fundatorów i laureatów. Cóż, zawsze gdy są nagrody, muszą być one jakoś podzielone, podobnie jak zdania na ten temat. Oprócz koncertów programowych odbyło się również kilka imprez poza salą "Korony". Niestety informacje na ten temat nie dotar­ły do wszystkich zainteresowanych. Nie dotarło też do publiczności i gości festiwalu, że z okazji jubileuszu zorganizowano wystawę fotogramów Jurka Fijki, poświęconą właśnie historii "Shanties". Teoretycznie wystawa funkcjonowała przez cały czas trwania imprezy w kawiarni "Jagiellońska". Odwiedzili ją właściwie tylko niedzielni goście, biorący udział w konferencji prasowej. Pozostali w ciągu dnia mogli obejrzeć jej fragmenty nad głowami osób spożywających posiłki.
     Jak będzie wyglądać przyszłość "Shanties"? XV Jubileuszowy Festiwal nie dał odpowiedzi na to pytanie. Wiele cennych uwag i wniosków na pewno trafi do organizatorów, sponsorów, gości wykonawców i publiczności. Oni wszyscy tworzą festiwal i jego atmosferę. Mój optymizm pozwala przypuszczać, że piętnaście lat doświadczeń i młoda pełna energii obsada organizatorów to gwarancja sukcesu. jakim niewątpliwie będzie utrzymanie pozycji tego największego festiwalu szantowego na świecie. Do zobaczenia na "Shanties'97". Termin jest już znany: 21-23.02.97.

Jerzy Rogacki



Kącik prozy