Kącik prozy
Pośród żywiołów ("ŻAGLE" nr 4/1997)

Nie przenoście nam stolicy ... z Krakowa
     To, że Kraków jest uznawany za stolicę żeglarskiej piosenki, nikogo już chyba nie dziwi. SHANTIES od wielu lat spełnia rolę najbardziej prestiżowej imprezy w środowisku śpiewających żeglarzy mimo, iż nie jest to ani najstarszy, ani największy ani też najlepszy festiwal tego typu w Polsce. Gdyby wszystko było naj... , to organizatorzy wpadliby w samozachwyt, ja musiałbym pisać laurkę i nie byłoby szans na to, że będzie lepiej. Jak co roku, pod koniec lutego można było w Krakowie zaobserwować pewne zmiany, świadczące o poszukiwaniach złotego środka na dolegliwości okresu dojrzewania, które obecnie przeżywa nasz szesnastolatek Dążenie do doskonałości jest w przypadku SHANTIES niezbędne, jako że na fali wzrastającego zainteresowania piosenką żeglarską, sezon na "te rzeczy" trwa u nas z niewielkimi przerwami cały rok. Niektóre imprezy z uboższymi tradycjami lub nawet bez, starają się bardzo, żeby uzyskać prymat w różnych kategoriach i gdzieniegdzie się to udaje. Przenoszenie stolic nie zawsze jednak wychodzi na zdrowie, z czym zgodzi się zapewne Andrzej Sikorowski (nota bene Krakowianin) apelujący w podobnej sprawie, jak na razie z pozytywnym skutkiem.

"Rotunda" wraca
     Organizatorzy czasami reagują na rozsądne propozycje. Hasło "Rotundo wróć!", rzucone dwa lata temu przez Jurka Fijkę, zostało natychmiast podchwycone. W tym roku również, zanim nastąpiła oficjalna inauguracja festiwalu, w sali "Rotundy" odbył się Koncert Wspomnień. Niestety (a może właśnie "stety"), z wiadomych względów, nie był dostępny dla wszystkich. Wybrańcy losu, którym udało się wejść do środka poczuli atmosferę, jaka towarzyszyła SHANTIES w najlepszych dla festiwalu latach. Ci, którzy byli tam po raz pierwszy a "szanty" kojarzą z wrzaskiem i łomotem, zdziwili się zapewne, że można inaczej tzn. normalnie. W koncercie przeważały stare piosenki, które kiedyś były śpiewane na tej estradzie. Sporo miejsca poświęcono tym, których już nie ma wśród nas: Tomkowi Opoce, Halinie Stefanowskiej, Januszowi Sikorskiemu. Było miejscami refleksyjnie ale wcale nie smutno. Atmosfera niemal rodzinna, konferansjerka swobodna, Marek Siurawski przy fortepianie, kontakt wykonawców z publicznością jak za dawnych lat - to tylko niektóre impresje. Przegląd naszych znakomitych kameralistów zakończył reaktywowany specjalnie na tę okazję zespół "Packet". Znakomitą zabawę przerwało brutalnie "Pożegnanie Liverpoolu", sprowadzając wszystkich na Ziemię tzn. do wyjścia. Na szczęście w tym roku telewizja nie przeszkadzała w koncercie, co należy również traktować jako kolejny sukces.
     Nasuwa się pytanie: czy naprawdę nie można wykorzystać tego znakomitego miejsca dla potrzeb festiwalu w znacznie większym stopniu? Przecież nawet przy nieznacznej reorganizacji koncertów na głównej sali, "Rotunda" mogłaby jednocześnie obsługiwać kameralne recitale, czy też programy wielu wykonawców od południa do późnej nocy w piątek i w sobotę. Frekwencja na dużej sali nie zmieniłaby się zasadniczo. Może wtedy do Krakowa zaczęliby znowu przyjeżdżać ci, którzy bywają na innych imprezach ale ponieważ nie znoszą hałasu i tłoku, kilka lat temu powiedzieli, że na SHANTIES nigdy więcej. A jest już ich sporo.

Więcej kwiatków, czy zmieniamy kożuch?
     Ze słów składających się na pełną nazwę imprezy (XVI Międzynarodowy Festiwal Piosenki Żeglarskiej SHANTIES '97) najbardziej obco w tegorocznym kontekście brzmi słowo "międzynarodowy". Na kilkadziesiąt tzw. podmiotów wykonawczych wprawne oko i ucho mogło wychwycić 2 (słownie: dwa) zespoły tj. "De Tientooners (Niderlandy) i "Long John Silver" (Francja) oraz jednego solistę-Simona Spaldinga (USA).Od eksplozji zagranicznych gości minęło już 10 lat i z każdym rokiem ich ubywa. Czyżby nie lubili już przyjeżdżać do Polski? Myślę, że większość z nich lubi i to bardzo. Szczególnie w lutym, kiedy to na całym świecie nie dzieje się nic ważnego w tej dziedzinie, wielu przyjechałoby nawet za zwrot kosztów przejazdu oraz "wikt i opierunek". Z tego co się orientuję, krakowska gościnność istnieje nadal. Sądzę, że mając taką pozycję i poparcie wielu wpływowych osób, można znaleźć sponsorów nawet na bilety lotnicze (nota bene tańsze o tej porze roku). A może poczuliśmy się już taką światową potęgą w "szantologii", że nie życzymy sobie obcych wpływów i obcych języków?

Żywioły, anioły, premiery, bajery ...
     Koncert Inauguracyjny nawiązywał do głównego hasła festiwalu "Pośród żywiołów". Z tym bardzo wdzięcznym hasłem znakomicie korespondowała scenografia. Od dawna jest to już mocna strona SHANTIES, ale w tym roku ekipa plastyczna przeszła samą siebie. Do tego jeszcze efekty akustyczne, świetlne i pirotechniczne. Pełen profesjonalizm. Podstawowy element scenografii stanowił wulkan (symbol jednego z żywiołów), z którego niczym lawa wypływali średnio co 10-15 min. kolejni wykonawcy. Za to aby te super mini-recitale nie trwały za długo odpowiedzialny był zespół Ryczące Dwudziestki, zwany tu umownie "reżyserem programu". Chłopaki dwoili się i troili na scenie "Korony" i nie tylko i trzeba przyznać, że lubią tę robotę i czują się w niej bardzo swobodnie i naturalnie. W tym roku dało się też zaobserwować świadome działania ekipy oświetleniowej. Wielkie brawa!
     Koncert grup folk-rockowych pod niezmienioną nazwą "Szantowisko" odbywał się we właściwej sobie atmosferze. Nie było jednak aż takiego łomotu jak można się było spodziewać i zaśpiewano nawet kilka szant oczywiście w odpowiednich wersjach. Może to dlatego, że do grona najgłośniejszych w tym roku zaliczono: "Mechaników Shanty", "Smugglersów", "Krewnych i Znajomych Królika" oraz grupę "Atlant". Ubiegłoroczni ulubieńcy publiczności - "Great Big Sea" z Kanady tym razem nie dojechali ale "Long John Silver" udowodnił, że potrafi grać prawie każdą muzykę.

Czy wszystkie dzieci są już nasze?
Takie pytanie zadawali chyba sobie pomysłodawcy i realizatorzy Koncertu Dla Dzieci. Gwiazdy tego (i następnego) koncertu, niejakiego "Kowala" nie trzeba już nikomu przedstawiać. Świeci coraz jaśniej i coraz częściej. Poziom artystyczny milusińskich stale rośnie a w tym roku ich produkcje estradowe nadawały się już do słuchania nie tylko przez rodziców. I co to z tego wyrośnie? Na razie wymiernym sukcesem była nagroda Centrum Wychowania Morskiego dla zespołu Bra-De-Li z Radomia.

Szuwary i bagna, szanty i folk
     Entuzjaści bagien i szuwarów znaleźli swoje miejsce w Koncercie Piosenki Mazurskiej i Żeglarskiej. Tu było zresztą najwięcej debiutantów, reprezentujących w tym roku dość wysoki i wyrównany poziom, co znalazło odbicie w werdykcie Jury. Oprócz znanych tuzów wystąpiły wywodzące się z piosenki turystycznej kapele "EKT" i "Mietek Folk" Perkusja, gitara basowa, czy też elektryczna pozwalają im się czuć bardzo pewnie w tym towarzystwie.
     Największe tłumy przyszły jednak na Koncert Szanty Klasycznej i Pieśni Kubryku. Duet Marek Siurawski-Ryszard Muzaj, "Cztery Refy", "The Pioruners", "Mechanicy Shanty" - to firmy pewne i wielokrotnie sprawdzone. Do grona "klasyków" dołączył zespół "Segars"- laureat wielu lokalnych festiwali a takie sławy jak "Ryczące Dwudziestki", "Smugglers" czy "Atlant" pokazały, że też mają coś wspólnego z szantą. Zabrakło natomiast kilku młodszych zespołów, nie tak dawno stawiających pierwsze kroki i nadal bardzo aktywnych jak np. "Perły i Łotry Szanghaju", "Wikingowie" czy "Qftry". Miłośnicy folkloru morskiego z innych stron świata mogli tym razem trochę dłużej posłuchać utworów rodem z Fryzji i Bretanii w oryginalnych wersjach, a Simon Spalding ze wspomaganiem "Czterech Refów" przedstawił ciekawostki "szantowo - folkowe" z Ameryki, Szkocji a nawet z Chin przy użyciu bardzo oryginalnego instrumentu o wdzięcznej nazwie er - hu. W czasie tego koncertu działało także Tajne Jury. Nie znaleziono jednak godnych nagrody im. St.Hugilla za wierność szancie klasycznej. Z nagrodami zawsze są kłopoty. Na szczęście czasy niezdrowych rywalizacji mamy już za sobą i tym razem nie było większych dyskusji na temat nagród, no może oprócz Grand Prix, która zwyczajowo zawsze budzi sporo kontrowersji.

"KORONA" - z głowy
     Po oficjalnych koncertach szantowe, folkowe, tudzież szuwarowo-bagienne chóry pobrzmiewały jeszcze długo w krakowskich tawernach. Większość wykonawców z radością opuszczała halę K.S. "Korona" by przenieść się gdziekolwiek, gdzie da się pośpiewać, posłuchać, czy porozmawiać, tam bowiem takich warunków nie było. Nie było też żadnego zaplecza gdzie można spokojnie nastroić instrument, udzielić wywiadu, ustalić aktualną wersję programu, czy nawet bezpiecznie zostawić bagaż. Organizatorzy co prawda starali się stworzyć namiastkę tego bezpośrednio za estradą ale realia odbiegały znacznie od standardów nawet tych wschodnioeuropejskich.
     Strona akustyczna też zawsze była słabym punktem "Korony" i nic tu się chyba nie da zmienić, jako że ta sala się po prostu do takich imprez nie nadaje, a w elektroakustyce cudów nie ma. Niemniej ekipa nagłaśniająca robiła co mogła, żeby dźwięki się wydobywały i były w jakiś sposób zbliżone do oczekiwań wykonawców. Chwała jej za to. W przypadku całkowicie zelektryfikowanych kapel nie było żadnych większych problemów, znacznie trudniej było przekazać naturalne, akustyczne brzmienie. W wypełnionej po brzegi "Koronie" stosunek sygnału (z mikrofonu) do szumu (z sali) może załamać każdego szanującego się inżyniera dźwięku. Na szczęście dzięki współpracy akustyków i wykonawców nie doszło do takich nieporozumień jakie jeszcze kilka lat temu zdarzały się bardzo często. Nie ma jednak żadnych gwarancji, że w przyszłym roku będzie dobrze jeśli spotkamy się znowu w "Koronie".

     Krakowskiej Fundacji Żeglarstwa, Sportu i Turystyki należą się niewątpliwie gratulacje "za całokształt". Dołączam do nich jeszcze życzenia utrzymania festiwalu na właściwym kursie. HALS jest wciąż korzystny.

Jerzy Rogacki



Kącik prozy