Kącik prozy
Shanties '98 - Kraina marzeń niespełnionych ("ŻAGLE" nr 5/1998)

     XVII festiwal SHANTIES w Krakowie mamy już szczęśliwie poza sobą. Gratulacje za przetrwanie należą się przede wszystkim wykonawcom i organizatorom oraz tej części publiczności, której wydawało się, że wie na jaką imprezę się wybiera. Prawie siedemnaście lat - to kawał czasu i wiele doświadczeń i wydawałoby się, że to wystarczy, żeby zorganizować festiwal godny swej nazwy i tradycji. Fundacja HALS, która od kilku lat promuje i organizuje SHANTIES próbuje wyciągać wnioski i wprowadzać pewne zmiany. Czy coś jednak zmieniło się od ubiegłego roku? Niewątpliwie tak. Był to już XVII-ty festiwal, było inne hasło przewodnie (tym razem "Atlantyda - kraina marzeń niespełnionych"), inna, stosowna scenografia a nawet trochę nowych piosenek i młodych wykonawców. Było też, niestety, więcej rozwrzeszczanych i nie zawsze trzeźwych małolatów, którym w zabawie wcale nie przeszkadzał program artystyczny festiwalu, pracowicie ułożony przez Janusza Olszówkę i innych "reżyserów". Były też bardzo sympatyczne koncerty, ale w środę i czwartek i nie w sali "Korony".
     Zaczęło się bardzo kameralnie w ... Teatrze STU. Postacią nr 1 był "admirał polskiej szanty" - Marek Siurawski. Dostojny pięćdziesięciolatek od dawna już głośno powtarza, że już z tym kończy itd., co nie przeszkadza mu brać udział w większości liczących się imprez. Tym razem spektakl odbył się zgodnie z tradycją krakowskich benefisów i reżyserowany był po mistrzowsku przez Krzysztofa Jasińskigo. Niektóre wątki z barwnego życiorysu bohatera wraz ze stosownymi ilustracjami muzycznymi mogłyby stanowić oddzielne programy. ."Obszerne skróty" z tej imprezy będą w programie II TVP. Po kończącym imprezę chóralnym toaście "Heja, hej, zdrowie Siurawy ...", na znaną skądinąd melodię, benefisowy nastrój trwał jeszcze długo. Cała nadzieja w benefisach. Mamy jeszcze sporo zasłużonych dinozaurów, a ci mniej zasłużeni w tzw. międzyczasie zdążą się spokojnie i godnie zestarzeć.
     Nieco większa grupa niż grono gości Marka i organizatorów dostąpiła zaszczytu wysłuchania czwartkowego Koncertu Wspomnień w "Rotundzie". Mimo wypełnionej po brzegi sali wraz z kuluarami, było kameralnie i kulturalnie. Być może sprawił to unoszący się gdzieś nad tłumem duch Janusza Sikorskiego, jako że koncert ten dedykowany był jego pamięci. Nie wiem, czy podobałoby mu się wszystko, ale atmosfera była zbliżona do tej sprzed lat. Było też kilka nowości. Sympatyczne balladki zaśpiewali weterani: Jurek Porębski, Andrzej Korycki i Mirek Kowalewski. O głównej postaci wieczoru przypominał co pewien czas prowadzący ten wieczór Waldek Mieczkowski, któremu bardzo pomógł zespół "Broken Fingers Band".
     I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie ciąg dalszy - tzn. "festiwal właściwy". "Korona" po raz kolejny udowodniła, że nie nadaje się do takich imprez, a akustycy już na Koncercie Inauguracyjnym pokazali jak można w prosty sposób zniweczyć jakiekolwiek ustalenia z prób mikrofonowych. W kilku przypadkach wyglądało to na jawny sabotaż, na szczęście okazało się, że to tylko awaria. Słowa uznania należą się niewątpliwie zespołowi Ryczące Dwudziestki, które dzielnie przeprowadziły wykonawców i słyszącą część publiczności przez krainę niespełnionych marzeń. Awarię sprzętu usunięto i na tzw. Koncercie Folkowym, który organizatorzy od kilku lat z uporem maniaka nazywają "Szantowisko", wszystko wróciło do normy. Normą bowiem na tym koncercie jest łomot. Tym razem dominacja perkusji, gitar basowych i elektrycznych (ale nie wszystkich) była ewidentna, za to selektywność żadna. Masa dźwiękowa na poziomie progu bólu przypadła bardzo do gustu podrygującym małolatom. Ci, którzy zdecydowali się także obejrzeć co się dzieje na scenie, musieli się przedzierać do wyższych sektorów. Mimo dobrych chęci wielu utalentowanych artystów, muzyki było w tych warunkach słychać niewiele, a tekstów prawie wcale. Kłopoty miała nawet francuska grupa "Long John Silver", za to "De Tientooners" z Holandii wypadli w tych warunkach nadspodziewanie dobrze. Koncert prowadził Grzegorz - Guru -Tyszkiewicz. Powinien on, moim zdaniem, otrzymać przynajmniej wyróżnienie za wszechstronność. W zależności od koncertu spokojnie radził sobie z nastrojowymi balladami, piosenkami mazurskimi, pieśniami morskimi i szantami, a rockowo- rapowa wersja "Morskich opowieści" rozbawiła mnie do łez. Tak, tak, sprawdziła się przepowiednia - mamy już własne szant - rapy. I kto to mówi, że nic się nie dzieje?
     Koncerty dla dzieci już od siedmiu lat mają swoje trwałe miejsce w programie SHANTIES, a niezmordowany Kowal intensywnie pracuje nad tym, żeby dziecięce śpiewanie przekształcić w zorganizowany i atrakcyjny show estradowy. Trzeba przyznać, że w tym roku mu się to udało, a zwarty, edukacyjno - rozrywkowy program podobał się publiczności a szczególnie dzieciom i ich rodzicom. Śpiewające dzieci i młodzież - to głównie uczestnicy tzw. szantowych warsztatów muzycznych. Idea warsztatów, rodem z Gdyni, po latach znalazła nowych zwolenników w Krakowie. Efekty tej wylęgarni młodych talentów można było podziwiać w Koncercie Debiutów. W tym roku odbywał się on pod hasłem "Debiuty i Mamuty", jako że ze względów komercyjnych wystąpiły też gwiazdy uniwersalne: J.Porębski, R. Muzaj, M.Siurawski, A. Korycki, G.Tyszkiewicz, Ryczące Dwudziestki i oczywiście ekspert od szuwarów i bagien - Mirek Kowalewski, który wraz z zespołem ZEJMAN I GARKUMPEL czuwał nad całością.
     Poziom artystyczny debiutantów rośnie z roku na rok; widać wyraźnie wpływ warsztatów. Niektórzy znani już wykonawcy mogliby się tu sporo nauczyć. Ubocznym skutkiem dążenia do perfekcji jest nacisk na przygotowanie programu pod kątem atrakcyjności estradowej, tzn. dla masowego, klaszczącego i podrygującego odbiorcy. Dziwnym zbiegiem okoliczności niemal wszyscy, nawet ci obdarzeni najlepszymi głosami, krzyczeli podczas prezentacji swych utworów. Czyżby to też wina akustyków? Z tego grona najbardziej zwracają uwagę: HAMBAWENAH z Sandomierza - "bardzo folkowa" grupa, wykorzystująca wątek flisacki, pewne i zrównoważone barwowo głosy STAREJ KUŹNI z Węgrowa i Kasia Okońska z Gryfina, również zauważona przez naszą redakcję jako najsympatyczniejsza wykonawczyni festiwalu.
     Na koncert, który od lat budzi wiele kontrowersji, a zwany jest umownie Koncertem Szanty Klasycznej i Pieśni Kubryku biletów brakowało już od dawna. Do "Korony" weszło chyba dwa razy więcej osób niż ilość miejsc. Bezpieczeństwo wisiało na włosku. Trudno mi obiektywnie oceniać ten koncert, ponieważ wraz z zespołem CZTERY REFY byłem zaangażowany w jego organizację. Muszę się jednak podzielić kilkoma uwagami, Większość wykonawców (MECHANICY SHANTY, QFTRY, PERŁY I ŁOTRY SHANGHAJU, PERSKIE ODLOTY, WIKINGOWIE, THE PIORUNERS, a także prawie jedyni goście zagraniczni: STORMALONG JOHN z Liverpoolu, Simon Spalding z USA i Jim Lucas - Amerykanin z Danii) została zaproszona do Krakowa tylko na ten koncert, choć wielu z nich miałoby coś do przekazania także w innych. Szantowe gwiazdy nie mogły szerzej przedstawić się krakowskiej publiczności, ponieważ średni czas pobytu na scenie wynosił około 15min., a początek koncertu (ok.40min.) zajął Marek Siurawski zapowiadanym od dawna konkursem na Szantymena Roku (szczegóły w miesięczniku "Morze"). Żądna "mięsa" publiczność domagała się "więcej czadu".
     Bardzo niewdzięczną rolę miał tu konferansjer, który starał się przestrzegać założeń programu i dbać o to, żeby koncert za bardzo się nie przeciągnął. Szalejąca publiczność nie chciała przyjąć do wiadomości, że występ każdej z grup to tylko fragment większej całości. Z przykrością muszę stwierdzić, że wiele osób zachowywało się tak, jak na meczu piłkarskim. Popularność szanty, mierzona taką miarą, bardzo źle świadczy o jej odbiorze w "stolicy piosenki żeglarskiej", a wiadomo, że często różne wzorce przenoszone są z Krakowa na imprezy lokalne. Spora część widowni próbowała pląsać przy klasycznych pieśniach morskich i szantach, natomiast nie wykorzystała swojej szansy podczas krótkiej próbki tańców celtyckich w wykonaniu zespołu COMHLAN z Krakowa. Gratulacje należą się przede wszystkim oświetleniowcom i ekipie realizatorów dźwięku, która tym razem robiła co mogła, żeby sprawnie przeprowadzić ten najtrudniejszy dla nich koncert. Niekwestionowaną gwiazdą nr 1 estrady był zespół STORMALONG JOHN. Prawdziwe szanty w wersjach oryginalnych i wzorcowym wręcz wykonaniu przypomniały na krótko okres rozkwitu festiwalu sprzed 10-ciu lat.
     Niedziela to już tradycyjnie dwa koncerty finałowe. Powtórka z rozrywki, czyli krótki przegląd (2-3 utwory) wszystkich ważnych oraz nagrodzonych wykonawców. Jury w składzie: Andrzej Brońka, Wojciech Dudziński, Robert Gronowski, Waldemar Mieczkowski i Zbigniew Kosiorowski - przewodniczący, z satysfakcją odnotowało dużą ilość nowych, dobrych utworów, ubolewając jednocześnie nad brakiem nowych opracowań szanty klasycznej. W pełni podzielam te ubolewania i dołączam kilka swoich spostrzeżeń:

     Zainteresowanie krakowskim festiwalem wcale nie maleje. Dobrze by jednak było, żeby wraz z rozwojem ilościowym nie deprecjonować hasła "szanty" aż tak bardzo jak miało to miejsce w tym roku. SHANTIES wciąż ma ambicje być imprezą najbardziej prestiżową i wcale nie należy się dziwić, że próbuje utrzymać swą pozycję. Musi to być jednak przede wszystkim wzorzec jakościowy, ponieważ nawet bez względu na poziom artystyczny, opiniotwórcza rola tej imprezy jest nadal olbrzymia. Jeśli rzeczywiście nie można w Krakowie znaleźć lepszej sali podobnej wielkości, to może lepiej poszukać kilku mniejszych ale za to przystosowanych akustycznie do takich imprez. Zdecydowana większość grup, a szczególnie solistów może się przedstawić z lepszej strony na takich koncertach, gdzie publiczność wie, w jakim celu tam przyszła. Koncerty festiwalowe mogłyby odbywać się w kilku miejscach jednocześnie i bezkolizyjnie. Od kilku lat obserwuje się podział zainteresowań publiczności, a hasło "szanty" stało się już zbyt dużym workiem, do którego próbuje się wrzucić wszystko. "Koronę" można by zostawić na koncerty finałowe wg dotychczasowej formuły, a w ostateczności także na rockowy koncert lub dyskotekę dla tych, którzy się dobrze bawili w krainie niespełnionych marzeń w tym roku. Nikt nie mówi, że jest to proste, ale na pewno nie jest niemożliwe.

     Może w poszukiwaniu Atlantydy, po drodze uda się odnaleźć zatopione resztki świetności dawnego festiwalu. W przyszłym roku będzie on obchodził swe XVIII-te urodziny. Życzę imprezie uzyskania świadectwa dojrzałości z wyróżnieniem.

Jerzy Rogacki



Kącik prozy