Kącik prozy
Echa Hornu ("ŻAGLE" nr 6/1999)

"Toż to w głowie się nie mieści,
toż to jaja są z pogrzebu,
żeby kończyć lat czterdzieści
wśród takich pojebów"
(autorzy: M. Kowalewski, J. Wydra)"
*

     Festiwal "SHANTIES" obchodził w tym roku swoje 18-te urodziny ... wśród dwunastu tysięcy p... asjonatów, tylu ich bowiem podobno przewinęło się, czy też przetoczyło podczas wszystkich koncertów. Jeśli by doliczyć wszystkie oficjalne i nieoficjalne imprezy towarzyszące, wynik byłby jeszcze bardziej imponujący. To też w głowie się nie mieści, a jednak.
     Rozpoczęło się, jak zwykle kameralnie, w "Rotundzie". Miejsce, kojarzące się z najlepszymi latami SHANTIES, było oblegane, a bilety na ten koncert już od dawna sprzedane. Od samego początku publiczność uczestniczyła w "reżyserowanym spektaklu" kompletowania załogi na rejs wokół Hornu. Akcją sprawnie kierował Ryszard Muzaj w roli bosmana, a w odpowiednim momencie pojawił się nawet kapitan Waldek Mieczkowski (z zespołem Broken Fingers Band). Ich występ przekonał publiczność o ponadczasowości utworów Janusza Sikorskiego. Jako "załoganci", swoje walory mogli przedstawić: Jurek Porębski, Marek Siurawski, Andrzej Korycki, Grzegorz Tyszkiewicz, Mirek Kowalewski i Darek Zbierski. Występowali jako soliści, ale także jako członkowie "spontanicznie tworzonych" zespołów, formuła koncertu wykluczała bowiem udział innych grup, chociaż, jak się okazało, nie całkowicie. Zespół KLANG wykorzystywany był bardzo intensywnie w różnych konfiguracjach i zadanie swoje wykonał znakomicie, a debiutująca wreszcie w Krakowie grupa NORTH CAPE została bardzo gorąco przyjęta i zmuszona do bisów. Zespół ten nie był jednak przewidziany do udziału w innych koncertach. Finałowy utwór "Pocałujcie mnie w rufę na pożegnanie" (Darek Zbierski & All Hands) pozostawiam bez komentarza.
     Od piątku zaczęła się już festiwalowa codzienność w Koronie wraz ze wszystkimi konsekwencjami. O dźwięku w tej sali powiedziano i napisano już wystarczająco dużo złego, nie ma więc potrzeby rozwijania tego tematu. Muszę jednak przyznać, że w tym roku ekipa elektroakustyczna starała się wyciągnąć wnioski z pewnych, kompromitujących epizodów z lat ubiegłych i naprawdę próbowała zrobić coś, żeby w tej wyjątkowo trudnej do nagłośnienia sali dźwięk dochodzący do słuchaczy był zgodny z intencjami wykonawców. Od lat koncerty w Koronie przyciągają uwagę publiczności znakomitą scenografią. Tegoroczne dekoracje, zaprojektowane przez Rafała Mazura to istny majstersztyk. Obrazy Marii Strzelec i oryginalne żagle z "Pogorii" w połączeniu z kontrolowaną w pełni grą świateł bardzo pomogły przenieść publiczność w atmosferę rejsu wokół Hornu.
     Temat główny - Przylądek Horn i wyprawa "Zawiszy" pojawiały się we wszystkich koncertach, z dziecięcym włącznie i trzeba powiedzieć, że zarówno organizatorzy jak i większość wykonawców, potraktowali sprawę poważnie, w dobrym tego słowa znaczeniu. Dzięki konkursowi na premierową piosenkę (oczywiście o Hornie) powstało około 15-tu nowych utworów. O Hornie śpiewali i "zawodowcy", i "amatorzy", chociaż prawdę mówiąc, te podziały są obecnie dość umowne i niejednoznaczne. Większość znanych i uznawanych gwiazd estrady szantowej zaspokoiła swoich fanów i w zasadzie nie było większych niespodzianek. Utrwaliły swoje pozycje zespoły: PERŁY I ŁOTRY SHANGHAJU, STARA KUŹNIA, KLANG, STREFA CISZY (każdy na swój sposób). Dały się też zauważyć bardziej niż dotąd: PERSKIE ODLOTY, CAPE COD, KLIPER, DNA, HEN HOUSE, PREZES I ZAŁOGA, YANK SHIPPERS. Programy starano się ułożyć tak, żeby pogodzić "tych, co na morzu" z "tymi, co na szuwarach i bagnach" a także "tych z perkusją" z "tymi bez perkusji". Odbyło się to w miarę bezboleśnie, chociaż, moim zdaniem, informacje dotyczące czasów występów konkretnych wykonawców powinny być ogólnie dostępne dla widzów.
     Udział gości zagranicznych także w tym roku ograniczono do minimum. Ubiegłoroczni ulubieńcy publiczności - LONG JOHN SILVER (Francja) wystąpili w trójkę (lider, gitara basowa i perkusja), DRIJFT HOUT (mocno okrojony i nieco zmieniony fryzyjski zespół TIENTOONERS), a trio JPF (skrót od: Jim, Peter, Frank) wystąpiło w ...2-osobowym składzie, nie wzbudzając większego zainteresowania publiczności. Preferowano natomiast młodych, rodzimych wykonawców, których pojawienie się było związane z tzw. warsztatami szantowymi, organizowanymi przez fundację HALS. Prawidłowością, jest ostatnio przywilej występowania na festiwalu, po uprzednim przejściu przez warsztaty. Osobiście, nie widzę w tym nic dziwnego. Organizatorzy i prowadzący te zajęcia są przecież zainteresowani promocją swoich wychowanków. Poziom muzyczny jest coraz wyższy, obycie z estradą i publicznością wręcz profesjonalne. Młodzi artyści nie czują tremy i są pewni siebie, niektórzy nawet za bardzo.
     Zdecydowanie gorzej wypada natomiast autentyczność prezentowanych utworów. Odczuwa się wrażenie, że dla wielu z nich, sama przyjemność obcowania z publicznością z pozycji estrady jest najważniejsza i równie dobrze mogliby to robić na jakimkolwiek innym festiwalu. Z konieczności ogranicza to repertuar do najbardziej chwytliwych piosenek. Często są to stare, dobrze znane utworki, śpiewane dość bezmyślnie i bez żadnego szacunku dla ich autorów, za to w coraz to bardziej "współczesnych", tzn. udziwnionych aranżacjach. Takie podejście, na zasadzie dodatniego sprzężenia zwrotnego, wiąże się z publiką i niewiele się tu ostatnio zmieniło na korzyść. Nadal obowiązują prawa bardziej dotyczące zachowań na stadionie, niż w sali koncertowej. Ma być głośno, rytmicznie, trzeba poszaleć, jak na dyskotece. O słuchaniu w takich warunkach nie ma mowy, a do wspólnego śpiewania najbardziej nadają się hity sprzed wielu lat.
     Oczywiście są to tylko główne tendencje. Wśród krakowskiej publiczności jest też trochę autentycznych fanów szanty i pieśni żeglarskiej. Ci dzielnie uczestniczą w zmaganiach estradowych swoich ulubieńców, a na czas występów innych, co do których nie mogą się przekonać, przenoszą się do kuluarów, czyli praktycznie na schody. Gdyby było tam więcej miejsca, na pewno byliby bardziej widoczni.

     Organizatorzy SHANTIES maja niełatwe zadanie, ale należy podziwiać, że próbują łączyć różne, niekiedy całkiem sprzeczne pomysły i starają się zadowolić wszystkich zainteresowanych festiwalem. Jak widać, pod względem ilościowym zainteresowanie nie maleje. A jakość? No cóż, sztuka kompromisu jest trudną sztuką i wszyscy się jej uczymy na własnych i cudzych błędach. Życzę Fundacji "HALS", żeby w przyszłym roku tych własnych było jak najmniej. Już teraz przecież wiadomo, że każda z imprez z magiczną liczbą "2000" będzie starała się wypaść jak najlepiej.

Jerzy Rogacki

* Fragment okolicznościowej i nad wyraz współczesnej pieśni kubryku, rodem z "Zawiszy Czarnego", śpiewanej nie tak dawno z okazji urodzin kapitana Waldemara Mieczkowskiego na rejsie wokół Hornu. Na krakowskim festiwalu, po kilku podejściach, zgodnie z sugestiami autora, refren ten śpiewała cała sala "Korony".
Prywatnie refren ten dedykuję całej Redakcji miesięcznika ŻAGLE z okazji jubileuszu 40-lecia.



Kącik prozy