Działa są już załadowane, wszystkie przygotowania do bitwy poczynione. Jej celem nie jest jakaś tam frywolna sprawa typu, kto w tym miesiącu zostanie cesarzem Europy. To będzie walka o dużo ważniejsze sprawy -
o dusze polskich żeglarzy.
Przygotowania do tej wielkiej bitwy trwają od lat, jednak wszystko odbywa się w wielkiej tajemnicy. Pisząc ten artykuł narażam się na wielkie niebezpieczeństwo. Jeśli dojdzie do tego, że ukaże się on w druku, a nie spłonie razem z drukarnią, to będzie to świadczyć jedynie o wielkiej odwadze zespołu redakcyjnego nowego czasopisma "Rejs".
Czy lubisz szanty? Czy jesteś jednym z setki tysięcy tych, którzy chodzą na tego typu imprezy na Mazurach, w Krakowie, a może w Twoim rodzinnym mieście? A może jesteś jednym z tysięcy tych, którzy występują lub organizują takie imprezy? Jeśli tak, to na pewno zauważyłeś zmiany, które powoli ogarniają to zjawisko. Na miejsce tradycyjnych, tzw. "klasycznych szant", które były bardzo popularne w latach 80, lata 90 przyniosły muzykę bardziej żywą,lepiej nadającą się do tańca, nawet czasami trochę agresywną.
Te zmiany spowodowały rozłam w świecie "zawodowych" szantymenów na dwa wrogie obozy. Po jednej stronie tradycjonaliści: My gramy szanty tak, jak to kiedyś było robione na pokładach wielkich żaglowców. Wszystko inne to okrutna komercja, która dzisiaj jest popularna, ale tylko chwilowo. Żeglarze wrócą kiedyś do korzeni i będą chcieli słuchać i śpiewać klasycznych szant.
Za drugim z wrogich obozów, awangardzistami, też przemawiają poważne argumenty: Każda forma sztuki, jeśli jest żywa, przechodzi ewolucje. Jeśli znajduje się w stanie stagnacji, umiera. Jeśli ludzie chcą tańczyć, to co w tym złego?
Zwolennicy tych dwóch poglądów są tak zacietrzewieni, że jakakolwiek dyskusja pomiędzy nimi w ogóle nie wchodzi w grę. Posłańcy z jednego obozu, jak tylko znajdą się na wrogim okręcie, natychmiast zostają aresztowani, torturowani i rzucani na pożarcie rekinom. Przepraszam na chwileczkę, muszę sprawdzić, czy ktoś nie stoi pod drzwiami...
Dla Polaka wychowanego na uchodźstwie, na odległej wyspie, z dala od Bałtyku, taka sytuacja wydaje się surrealistyczna, bardziej w stylu "Monty Pythona", niż zdrowego pragmatyzmu. Przecież popularność szant w Polsce jest niesamowitym, wspaniałym unikatem. Nigdzie indziej na świecie tylu młodych żeglarzy tak dobrze nie bawi się przy tego rodzaju muzyce.
Zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie już bardzo zdenerwowałem obydwie strony. Podejrzewam, że myślą sobie teraz: Jakim prawem jakiś tam Anglik śmie nas pouczać, jak powinniśmy śpiewać nasze szanty. Oczywiście nie mam do tego żadnego prawa, ale pochodzę z kraju z bardzo bogatymi tradycjami marynistycznymi, w którym śpiewania szant uczy się czasami nawet w szkołach. Aczkolwiek, jeśli ktoś u nas śpiewa szanty, nawet takie znakomitości, jak Bob Webb, Shanty Jack czy John Collins, odbywa się to przeważnie w jakimś ponurym pubie a słuchaczami jest dziesięciu brodatych, pijanych staruszków. Nawet, jeśli występują oni na największych festiwalach morskich, takich jak "International Festival of the Sea", to pod sceną stoi tylko 20 osób.
Uważam, że tak naprawdę nikt już nie śpiewa prawdziwych, "klasycznych szant" tak, jak były one śpiewane podczas pracy na wielkich żaglowcach. Tamte szanty nie były muzyką, która nadawała się do grania na lądzie i marynarze tego nie praktykowali. Owszem, przebywając na lądzie tańczyli do muzyki irlandzkiej i śpiewali ballady morskie. Szanty zaczęły być śpiewane na lądzie dopiero wtedy, gdy ostatnie duże żaglowce stały się pływającymi muzeami, a nawet te wersje, które wtedy były śpiewane, były już przerobione, ostro ocenzurowane, innymi słowy można było zauważyć początki procesu "komercjalizacji".
Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności miałem okazję poznać "szanty po polsku" w 1992 roku, kiedy brygantyna HENRYK RUTKOWSKI dopłynęła do mojego rodzinnego miasta Swanage. Na pokładzie RUTKOWSKIEGO znajdowali się akurat przedstawiciele obu obozów. Wśród nich był między innymi znakomity, klasyczny zespół "Cztery Refy" a także młoda entuzjastka szant związana z krakowskim "Halsem". To było coś niesamowitego słyszeć stare, angielskie szanty w nowych dla mnie wersjach po polsku. Moim dzieciom to się tak podobało, ze spontanicznie zaczęły tańczyć w rytm muzyki.
Jakie można z tego wyciągnąć wnioski? Przyznam, ze osobiście bardzo lubię tradycyjne szanty, ale tzw. tingle factor, który jest dzisiaj analizowany przez psychologów muzyki, doświadczam jedynie wtedy, kiedy historyczne podłoże jest częścią syntezy różnych kultur. To zjawisko można zauważyć we wszystkich stylach muzycznych. Na przykład obecnie można zaobserwować zainteresowanie muzyką celtycką, jednak nie tylko tą tradycyjną, irlandzką czy szkocką, ale także najnowszymi zespołami celtic rock, takimi, jak "Catatonia" czy "The Corrs". Dlatego szanuję wkład awangardy, takiej jak "Mechanicy" i "Ryczące Dwudziestki", aczkolwiek przyznaję, że koncert, na którym grany jest wyłącznie shanty rock wydaje mi się nieco monotonny.
A które zespoły lubię najbardziej? Właśnie te, które trudno jest włożyć w sztywne ramy jakichkolwiek klasyfikacji. Znakomitym przykładem jest zespół "Stara Kuźnia", którego muzyka jest tak oryginalna, że znajduje uznanie obu wrogich obozów.
Czy można więc wybrać pomiędzy tymi dwoma stronami? Wydaje mi się, ze najlepsze imprezy czerpią swoje inspiracje z obydwu tradycji. Dobrym przykładem może być koncert w Chojnicach i Charzykowych w sierpniu 1998, który obfitował w różne niespodzianki, a jedną z największych było to, że około godziny 2 rano "Mecchanicy" zaczęli śpiewać czysto klasyczny utwór z początków swojej kariery.
Pod koniec lutego w Krakowie 2,5 tys. żeglarzy będzie tańczyć do muzyki i wspólnie śpiewać refreny. Najlepsze zespoły będą wprowadzać muzyczne niespodzianki na kanwie znanych, historycznych melodii, które przemawiają do samej duszy i mobilizują nas do wypływania w kolejne rejsy.
Andrew Goltz
|