Z wielką przyjemnością zabrałem się do lektury artykułu "Bitwy morskie" w n-rze 1 naszego miesięcznika przynajmniej z trzech powodów: 1) Zdjęcie najlepszych chyba na świecie szantymenów (Boba Webba, Pete'a Hayseldena, czyli Shanty Jacka i Johnny Collinsa) występujących razem, to dla mnie wystarczający powód, żeby zainteresować się tekstem towarzyszącym obrazkowi. 2) Tytuł "Bitwy morskie" jest mi szczególnie bliski, a jeśli chodzi o przypadkową zbieżność z tytułem kasety CZTERECH REFÓW, to nadal zainteresowany jestem recenzjami zarówno fachowców jak i amatorów. 3) Autor jest od 7 lat moim przyjacielem i nic nie wskazuje na to, żeby coś się miało zmienić.
Już sam wstęp poruszył mnie dogłębnie, ponieważ znając Andrzeja, nie posądzałem go nigdy o agresywne zamiary wobec kogokolwiek. Walka o dusze polskich żeglarzy - to brzmi groźnie. Jednak już pierwsze akapity uspokoiły mnie. Mój przyjaciel nadal jest zdrowy, tylko, jak gdyby "poinformowany inaczej". Mimo wielkiej do niego sympatii, pozwolę sobie na kilka uwag, które naszym czytelnikom też mogą się przydać.
Żadnych przygotowań do Wielkiej Bitwy, ani nawet do tych mniejszych potyczek nie zauważyłem, mimo iż śledzę ten akwen od bardzo dawna. Rozłam wśród miłośników szanty i pieśni morskiej, czy też ogólnie biorąc, żeglarskiej od dawna jest faktem i dokonał się jeszcze zanim Rysiek Muzaj w 1992 r. ustawił perkusję na scenie Korony w Krakowie. Podziały są naszą narodową specjalnością i trudno wymagać, żeby wszyscy lubili wszystkich nawet w znakomicie zgranym kiedyś środowisku, jakim byli żeglarze. Mówię o tym w czasie przeszłym ponieważ przy tak masowym ruchu jak obecnie, większość "integruje się we własnych gronach" i nie widzi konieczności wychodzenia poza nie.
Wracając zaś do "podziału na dwa wrogie obozy", uważam że obozów jest więcej i że wcale nie są, a przynajmniej nie powinny być sobie wrogie. Mam też nadzieję, że po przeczytaniu artykułu A.G. nikt nikomu krzywdy nie zrobi, a ten rodzaj sztuki, do której niewątpliwie należą szanty i ich wszelkie mniej lub bardziej ich wynaturzone formy, będzie się nadal rozwijać. Czymś odrębnym zaś, jest sztuka tolerancji i kompromisu. Wszyscy się jej uczymy, wiedząc że w Zjednoczonej Europie będzie ona niezbędna do życia. Chciałbym także zwrócić uwagę, że w "Zjednoczonej Europie Szantowej" a nawet trochę dalej, to my już byliśmy. Niestety od kilku lat niektóre próby znalezienia "polskiej drogi" w tej dziedzinie raczej prowadzą nas do Azji.
Nie muszę ukrywać, że z wielu względów szanuję tradycje i kocham szanty klasyczne (innych zresztą nie ma), których jest w sumie niewiele (na świecie kilkaset, u nas kilkadziesiąt) i tradycyjne pieśni morskie, których jest znacznie więcej (u nas też) oraz pieśni współczesne inspirowane tradycją i nierzadko stylizowane na szanty. Uważam też za jak najbardziej naturalne związki tej muzyki z muzyką folkową morskich nacji, gdyż jest to jej niewielka część. Tylko u nas istnieje fenomen znany od dawna jako "piosenki żeglarskie" i tylko u nas pisze się takie utwory nieomal na zamówienie. Chętnie słucham też innych gatunków muzyki, nawet bardzo głośnej, w których ... muzyka w ogóle jest. Nie znoszę natomiast bezmyślnego łomotu, który w połączeniu z innymi środkami służy tylko wprawianiu ciała w ruch a resztek psychiki w stan oszołomienia. Nie mam też nic przeciwko tańcom podczas śpiewania tradycyjnych szant i pieśni morskich, pod warunkiem, że nie przeszkadza to innym, którzy akurat świadomie zrezygnowali z dyskoteki.
Te i inne moje poglądy w żaden sposób nie uprawniają mnie do lansowania tego punktu widzenia (i słyszenia) jako jedyny, obowiązujący. Nie zachęciły mnie też do jakiejkolwiek "walki o dusze polskich żeglarzy". Festiwali i koncertów jest naprawdę dużo, można sobie wybrać i wykonawców i miejsce a czasami nawet i odpowiednie towarzystwo. Nie wszyscy wykonawcy muszą występować wszędzie. Sprawa odpowiedniego modelu i charakteru imprezy, to sprawa organizatora, który "ma zawsze rację" i za nią odpowiada. Dotyczy to zarówno imprez z kilkunastoletnią tradycją , jak i tych, które właśnie powstają. Mam też nadzieję, że "zwolennicy przeciwnego obozu" sądzą podobnie i chciałbym żeby także na imprezach, na których dominuje łomot wszyscy mogli się czuć bezpiecznie.
Co do ewolucji a nawet komercjalizacji w śpiewaniu szant, to muszę się zgodzić. Nagrania z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, które służyły później jako wzorce do tworzenia polskich wersji językowych, już były stylizowane, a ich polskie kopie tym bardziej. Nawet użycie gitary, oczywiście akustycznej, która wydaje się nieodzowna w żeglarskich śpiewach, jest już sporym ustępstwem w kierunku współczesności. Wprowadzenie gitary basowej, nawet pod warunkiem, że coś jeszcze oprócz niej słychać, nie jest już takie oczywiste. W tej muzyce takich brzmień nigdy nie było. Jeśli jednak pomaga to utworowi, dlaczego nie? A inne instrumenty o brzmieniach "elektrycznych"?- to już następny krok. Perkusja? No pewnie, kto dzisiaj gra bez perkusji?
Rodzi się tylko pytanie po co to wszystko? Cóż, widocznie inaczej nie można. Artyści inaczej nie mogą grać, publiczność inaczej nie może słuchać. I wszystko jasne. Moda na "unplugged", która przyszła od znudzonych łomotem rockowców, ominęła szantowe podwórko, ponieważ tu do niedawna wszystko było bez prądu. Nie mam nic przeciwko różnym eksperymentom ani przeciwko "nieskrępowanej wypowiedzi artystycznej". Chęć podobania się publiczności i grania w bardziej czy mniej współczesny sposób jest jednak czasem silniejsza niż zdrowy rozsądek. Grupa "Smugglers", która w dużej mierze powinna się czuć odpowiedzialna za "rockowe" i "pseudo-rockowe" przemiany w polskim szantowaniu, do dzisiaj potrafi się posługiwać instrumentami, które sama kiedyś wprowadziła, czego nie można powiedzieć o ich licznych naśladowcach. Ci, którzy jeszcze bardziej eksperymentują na tym rynku, będącym w stanie wchłonąć wszystko, bardzo często w ogóle nie wiedzą nic na temat utworów , którymi się posługują, a nierzadko także na temat swoich własnych instrumentów. Wobec nieuchronnego procesu przemian, jedyny podział jaki mi się nasuwa, to podział na muzykę dobrą i złą.
Na koniec pragnę też przypomnieć mojemu przyjacielowi A.G., że w rejsie w 1992 r. na S/Y "HENRYK RUTKOWSKI", nie brali udziału przedstawiciele żadnych wrogich obozów. Podobnie zresztą było też rok później. Organizacją rejsu, prowadzeniem wacht (stanowiska oficerskie) i oczywiście koncertami od początku do końca zajmował się zespół CZTERY REFY. Załoga (w tym również zawodowa: kapitan, mechanik i bosman) wiedziała na jaki rejs i z kim się wybiera. Gdyby byli tam jacyś przeciwnicy, być może mielibyśmy już za sobą pierwszą bitwę morską. Okazja była znakomita. Rejs zakończył się jednak szczęśliwie w Świnoujściu i po wyjątkowo upojnym balu kapitańskim, wszyscy bez wyjątku chcieli płynąć dalej. W załodze oprócz "młodej entuzjastki" z Krakowa było jeszcze kilka osób współpracujących z HALSEM i naprawdę nikomu do głowy nie przychodziły żadne bitwy. Współpraca zwolenników tradycji i entuzjastów współczesności miała miejsce także w 1995 r., na krakowskim festiwalu, którego tematem były właśnie "Bitwy morskie". CZTERY REFY i inni posądzani o skrajną ortodoksję, pomogli organizatorom SHANTIES, wprowadzając do obiegu kilkanaście nowych utworów, tematycznie związanych z hasłem festiwalu. Wśród nich znalazło się kilka śpiewanych do dzisiaj, nawet przez tych, którzy nie wyobrażają sobie szanty bez elektryczności.
Przykładów symbiozy tych pozornie wrogich obozów znalazłoby się jeszcze kilka, a z pewnością byłoby ich więcej, gdyby każda z zainteresowanych stron odnalazła "swoje miejsce w szyku" i nie próbowała monopolizować rynku. Narzucanie swojego punktu widzenia i "modelu rozrywki", jako jedyny, obowiązujący, jest bowiem demoralizujące i szkodliwe społecznie, szczególnie dla młodej publiczności. Podziały na pewno pozostaną, ale zamiast "bitew morskich", które sugeruje Andrew Goltz, proponuję "pakt o nieagresji" i pokojowe wykorzystanie energii.
Jerzy Rogacki
|