W górę raz! Hej, ciągnąć tam! Tytuł "W górę raz! Hej, ciągnąć tam!" lub po prostu "W górę raz!" wzięty jest z pierwszych słów chóralnego refrenu. Sugeruje on, że jest to pieśń śpiewana podczas pracy, np. stawiania żagli. Jej konstrukcja i charakter utwierdzają nas w tych przypuszczeniach. Tak też wydawało się autorowi polskich słów i wielu innym osobom, które słyszały ten utwór po raz pierwszy. Mnie zdarzyło się to w 1987 r. podczas koncertu finałowego na międzynarodowym festiwalu szantowym w Bristolu. Bardzo stylowa i sugestywna interpretacja lana Woodsa z towarzyszeniem kilkudziesięcioosobowego chóru niemal wszystkich festiwalowych wykonawców wywarła na mnie duże wrażenie. Bardzo nośna, a nieznana do tej pory melodia nie dawała spokoju i domagała się wręcz, żeby zaśpiewać ją po polsku. Gorzej było z tekstem. Pierwsze problemy pojawiły się już na etapie tłumaczenia "z angielskiego na angielski" podczas pracy z taśmą z koncertu. Okazało się bowiem, że tekst zawiera różne dziwne nazwy, czy też imiona, niemożliwe do odcyfrowania dla niewtajemniczonych. Nazwa statku też była bardzo dziwna (wydawało się, że brzmi "Teeayou"???) i nikt z "tłumaczy" nie wiedział jak to prawidłowo napisać. Nie było tylko wątpliwości co do miejsca nadużywania alkoholu ( ..."We'll all get drunk in Bristol Town") po ciężkiej 24-godzinnej pracy na statku. Uznaliśmy więc, że musi to być stara szanta z rejonu Kanału Bristolskiego, jako że podczas tej imprezy śpiewano wiele takich właśnie ciekawostek. Niestety, niewiele więcej udało się z owej taśmy wykorzystać. Wniosek był prosty - tłumaczenia nie będzie, za to znanym skądinąd sposobem, stosowanym przez prawdziwych szantymenów, można by spróbować zaśpiewać to z innym tekstem, kojarzącym się na wyczucie z tą melodią. Pierwszym odważnym, który połączył tzw. feeling i wyobraźnię ze strzępami zdań, przetłumaczonymi z mocno już nadwerężonej taśmy, był znany szantymen - Jurek Ozaist. Jego wersja natychmiast zyskała aplauz odbiorców i do dziś jest chętnie śpiewana przy różnych okazjach. Liczne fanki Jerzego O. mogły od tej pory podziwiać go także za dokonania w dziedzinie poezji morskiej. Należy się tu jednak pewne wyjaśnienie. Otóż po kilku miesiącach, gdy rzeczona pieśń weszła już na dobre do obiegu w kraju, nadarzyła się okazja do następnego spotkania z Ianem Woodsem. Przypomniałem sobie nasze liczne wątpliwości i postanowiłem zdobyć trochę informacji o historii bristolskiej szanty, a przede wszystkim dowiedzieć się, o co tak naprawdę w niej chodzi. Wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wszystko się zgadza, tylko że... utwór jest współczesny, powstał kilka lat temu i na pewno nie jest żadną szantą, Nie ma też nic wspólnego z Bristolem (tylko z okazji festiwalu zmieniono nazwę miejscowości z Tilbury na Bristol, ku uciesze wtajemniczonych). Poza tym statek, na którym wcale tak ciężko nie pracowano to T.E.U., czyli po prostu kontenerowiec. Skrót pochodzi od Twenty Foot Equivalent Unit Container, czyli po prostu - kontener 20-stopowy. I w ten właśnie sposób całą romantykę epoki wielkich żagli trafił szlag. Pieśń w oryginale traktuje o nudnej, 24 - godzinnej żegludze w dół rzeki (Tamizy), a następnie kanałem (La Manche, czy też, jak kto woli, Angielskim) na kontynent i z powrotem do Tilbury z ciasno upakowanym ładunkiem kontenerów. Kolejne zwrotki opowiadają o portowych panienkach, ich "pseudonimach artystycznych", zwyczajach itp., a w refrenie śpiewa się wyraźnie o upiciu się w Tilbury po zakończeniu rejsu. Te wątki mogły zmylić autora, sugerując, że tekst jest bardziej historyczny. No cóż, proste potrzeby prostych marynarzy nie zmieniły się nawet w epoce przewozów kontenerowych. Mnie cieszy natomiast fakt, że w naszych czasach powstają pieśni, których klimat tak znakomicie oddaje ducha klasycznej szanty. Jerzy Rogacki |