Wielorybnik Johnny Żeby można było zachwycać się wspaniałym widokiem płynącego żaglowca, należałoby najpierw... postawić na nim żagle. To zadanie wymagało na wielkich statkach podniesienia kilku ton takielunku, rozwinięcia setek metrów kwadratowych płótna i obsługi kilku kilometrów różnych lin. Przy stawianiu żagli pracowało kilkadziesiąt osób, nierzadko cała załoga, przez wiele godzin. Na żaglowcach rejowych tylko reje główne i dolne marsreje były mocowane na stałe. Stawianie odpowiadających im żagli było stosunkowo proste - wymagało bowiem rozwiązania sejzingów i wyluzowania gejtaw i gordingów. Przed stawianiem pozostałych żagli rejowych należało podnieść ich reje. Na każdym z masztów do góry szły: marsreje górne, bramreje dolne i górne, bombramreje itd. Było więc co robić przy wybieraniu fałów. Podobny charakter miały prace przy stawianiu bezana, żagli gaflowych, czy też żagli trójkątnych. Podstawową sprawą była synchronizacja wysiłku żeglarzy obsługujących fały. W tym celu śpiewano tzw. szanty fałowe. Dobór odpowiedniej pieśni do odpowiedniej pracy z uwzględnieniem jej charakteru, tempa i efektywne wykorzystanie energii załogi gwarantował szantymen. Stąd więc pochodzi znane powiedzenie, że dobry szantymen był wart więcej niż dziesięciu ludzi przy linie. Konstrukcja szanty fałowej - to śpiewane na przemian po jednym wierszu kwestie szantymena i chóralne odpowiedzi załogi z jednym lub dwoma akcentami na wspólne pociągnięcie liny. Melodie raczej nie były skomplikowane, niekiedy zapożyczone w całości lub części ze znanych tematów "lądowych". W tekstach trudno doszukiwać się śladów "poezji morskiej". Często były bardzo niewybredne lub wręcz obsceniczne. Proste teksty trafiały jednak do prostych ludzi morza, i to pozwalało w prosty sposób wykonać bardzo ciężką pracę. Większość najbardziej popularnych szant fałowych przetłumaczono już na język polski. Zostało jednak jeszcze wiele do zrobienia, jako że jest sporo pieśni, które nie są powszechnie znane. Dowodem na to jest m.in. "Whaling Johnny", której nie udało mi się znaleźć w żadnym z ważniejszych, podstawowych zbiorów. Stan Hugill "odkrył" ją dopiero w 1974 r. na Tall Ships Race, płynąc z Bermudów do Waszyngtonu. Jedyne znane mi oryginalne nagrania to wersja Jima Mageeana z płyty "Of Ships... and Men" z 1978 r. 10 lat później powstała wersja polska. Był to okres, kiedy słynnemu szantymenowi Jerzemu O. bardzo się chciało śpiewać szanty (stąd m.in. wspólne tłumaczenie). Zgodnie z założeniem tekst pozostał wierny oryginałowi i, jak przystało na prawdziwą szantę falową, fabuła nie jest zbyt bogata, ale za to konkretna. Ciekawostką jest tu szczególny powód wyjścia w morze, i to od razu na wieloryby. Okazuje się, że (pomijając przejściowy okres alkoholizmu) wszystkiemu winna jest niewierna kobieta, która rzuciła głównego bohatera. Nie ma jednak tego złego... Johnny w morzu odnajduje wiarę w siebie, odkrywa nowe talenty, zdobywa uznanie i mnóstwo pieniędzy, czego wszystkim (nie tylko porzuconym) życzę. Jerzy Rogacki |